Udzielając się od kilku lat w kapelach rockowych miałem okazję grać w bardzo różnych miejscach i dużo dowiedziałem się o tym, jak ważna dla akustyki okazuje się architektura.

Jednym z najgorszych pomieszczeń, w jakich zdarzyło mi się grać, była sala koncertowa na najwyższym piętrze helskiej mariny, zwanej też popularnie „jajem”. Pomieszczenie to miało kształt półokręgu, scena natomiast znajdowała się dokładnie pośrodku, mniej więcej dwa metry od ściany. Po rozstawieniu sprzętu na scenie okazało się, że kompletnie nic nie słychać – dźwięk odbijał się od ścian, a echo było kompletnie niemożliwe do opanowania. Udało się zapanować nad dźwiękiem dopiero wówczas, gdy zamiast na scenie ustawiliśmy sprzęt w kącie, co zwiększyło odległość pomiędzy sprzętem a ścianą. Dzięki temu wreszcie zaczęliśmy słyszeć co gramy.
Najlepszym natomiast jeśli chodzi o akustykę pomieszczeniem w którym byłem, jest sala kameralna filharmonii w Gdańsku. Niestety nie miałem przyjemności tam grać, ale bywałem na cudzych koncertach.